Sunday, October 18, 2009

tatarska wyprawa



(od lewej stoją: Iza, Pani Dżenneta, Ania, Małgorzata, dół: Niuta i Joanna - mózg operacji)



Wyprawa "tatarska", czyli za namową Joanny - wycieczka na Podlasie, do Kruszynian, k. Białegostoku (tuż pod granicą białoruską).
Razem z dziewczynami wyruszyłyśmy w piątkowe wczesne popołudnie i pokonawszy korki przywarszawskie, znalazłyśmy się na drodze, gdzie t
iry i samochody coraz rzadziej spotykane, natomiast krajobraz znacznie bardziej zaskakujący niż mazowiecki. Więcej drzew, pagórków, ciekawych chałup, przestrzeni poprzedzielanej lasami, czy wsiami.

Gdy zapadł zmrok a my zboczyłyśmy w drogę ubitą, przekonałyśmy się, kto gościem na tych terenach. Otóż, pojawiły się zwierzęta a zewsząd otaczająca nas cicha i pełna zapachów natura uświadomiły, że pora zostawić codzienność i szum cywilizacyjny daleko za sobą. I dzięki bohu.
To, co zobaczyłyśmy – spowodowało serię zaskakujących dźwięków: achów, ochów i łałów. Przy drodze chodziły sobie dwa… łoszaki. Na widok świateł, niechętnie, noga za nogę weszły w las i tyle je widzieli! Niemniej, wrażenie zrobiły na nas ogromne (znowu poczułam się głupio, miasto odbiło się na mnie wyraźnym piętnem). Ostrożnie jechałyśmy dalej. Nie mogłam się doczekać widoku jakiejś wsi, no ale… krzyż, rozdroże i … Kruszyniany.


Powitała nas Pani Dżenneta Bogdanowicz, zaprosiła do swojego gospodarstwa na nocleg i strawę. Jedzonko tatarskie kaloryczne jest, więc dla każdej z nas było to wyzwanie nie lada (porcje są ooooggggroooommmmneeee a wszystko tak doskonałe, że żal cokolwiek na talerzu zostawić). Dzielnie więc toczyłyśmy bój z własnymi ograniczeniami (zwłaszcza, że dziewczyny bardziej warzywne i lekko mięsne, w przeciwieństwie do mnie – agresora i predatora – mięsożercy) – na szczęście łakomstwo wpisane jest w naszą naturę, więc za bardzo nie musiałyśmy się bronić – palce lizać potrawy!!! – Kołduny tatarskie i rosołek (zrobiło się zimno, więc jak znalazł) – pycha! A potem listkowiec (o ile nie pokręciłam nazwy) – czyli ciasto z serem. Do popicia herbata z miętą pieprzową, miodem i cytryną. Pychota!!! A na deser – czak czak, czyli słodkie ciasteczka z makiem, rodzynkami, „utopione” w miodzie. Hmmmmm….
Przy strawie oglądałyśmy film z festiwalu zorganizowanego przede wszystkim przez Panią Dżennetę, który odbył się po raz trzeci w Kruszynianach, 15 sierpnia. Do wsi zjechało około 15 tysięcy ludzi, nie tylko Tatarów ze wszystkich stron świata, ale także przedstawicieli innych kultur. Prezentowano stroje, tańce, rękodzieło oraz frykasy kulinarne. Impreza wspaniała – uwieńczona wspólną modlitwą w meczecie w Kruszynianach.

Następnego dnia czekało na nas obfite śniadanie: pierekaczewnik – spiralnie zawijane ciasto makaronowe, z farszem baranim oraz… kawałek listkowca J Wszystko popite pyszną herbatą. Mając duuuużżżżżooooo energii do zwiedzania wybrałyśmy się na cmentarz (mizar), otoczony kamiennym murem, przedstawiał historię ludzi już od XVII wieku aż do dziś. Miałyśmy taką smutną refleksję, że kiedyś wszystko miało inny klimat, nawet cmentarne tablice. Po nas zostaną koszmarki z lastryko, które paskudzą każde miejsce spoczynku niezależnie najwyraźniej od wyznania. Niemniej spacer wśród ciszy starych grobów w jesienny mglisty poranek niesie wiele refleksji. Niecodzienny klimat, niecodzienne myśli.




Potem spacer po wsi, która okazała się bardziej rozległa niż się spodziewałam, upstrzona pięknymi, drewnianymi chatami, często chylącymi się do ziemi, przywalonymi starymi drzewami. Na wzgórzu cmentarz prawosławny (niestety nie miałyśmy czasu, by się tam udać) i cerkiew, która nas zniechęciła swoim betonowym, bezpłciowym obliczem. Udałyśmy się do zielonego, drewnianego meczetu. Wysłuchałyśmy historii Tatarów kruszyniańskich i nie tylko – polskich Tatarów – w niezwykłym skrócie. Niezwykle miły przewodnik, posiadający rozległą wiedzę i umiejętność jej przekazania, w dowcipny, pełen koloru sposób opowiadał o losach polskich Tatarów, o ich kulturze, o ich losach współczesnych. W każdym słowie przebijała duma i szacunek dla tradycji, religii, społeczności. Patrzyłam na tego człowieka z sympatią, biła od niego niesamowita energia (to chyba dla nich typowe, gdyż Pani Dżenneta jest energią w czystej postaci) oraz niesamowity pozytyw. Krzepiąca rozmowa dała nam jeszcze więcej siły na dalsze zwiedzanie.




Pożegnawszy się z Panią Dżennetą, ruszyłyśmy przez malownicze wsie do Silvarium – ogrodu leśnego Puszczy Knyszyńskiej

http://www.cilp.lasy.gov.pl/web/krynki/32, gdzie bardzo miły przewodnik opowiedział nam o lasach i ich mieszkańcach, oprowadził po muzeum, przepytał ze znajomości nazewnictwa zwierząt leśnych i ptaków (konkurs wygrała Małgorzata – gratulacje;)), razem posłuchaliśmy odgłosów puszczy (czyli jakie dźwięki wydają różne gatunki). Potem ruszyłyśmy pożywić się energią wśród ogrodu megalitów - głazów narzutowych oraz obejrzałyśmy trzy niezwykłe zegary słoneczne. Cóż – słońca nie wskazało nam pory, ale wiedziałyśmy, że czas ruszać dalej.




Mijając znowu śliczne niekiedy chałupy i całe wsie drewnem budowane i utrzymane (na szczęście, betonowy klocek to tu rzadkość), udałyśmy się do Supraśla, by zwiedzić muzeum ikon http://www.muzeum.bialystok.pl/suprasl/
Warto było J Nowoczesne, świetnie zorganizowane muzeum, pełne ważnych eksponatów przedstawionych w ciekawej formie (gra świateł nas zachwyciła – a jednak! Można też i u nas, jak się komuś chce). Historia wiary prawosławnej opowiedziana ikonograficznie, wśród śpiewu chórów, w mistycznej wręcz atmosferze. Dziewczyny nabyły parę ciekawych pozycji w muzealnym sklepiku.


Chcąc wypić gorącą herbatkę, tudzież nasycić bolący żołądek jakimś delikatnym rosołkiem, zwiedziłyśmy miasteczko w poszukiwaniu jakiegoś sensownego zajazdu. Dzięki temu obejrzałyśmy ciekawą zabudowę Supraśla, piękny budynek liceum i… ruszyłyśmy dalej bez strawy.

Jechałyśmy przez Czarną Białostocką i Czarną Wieś Kościelną, mijając po drodze miejscowość, której nazwy nie pamiętam, ale charakterystyczne dla niej było to, że na wzgórzu znajdowała się masa zatkniętych krzyży katolickich (coś a’la mała Garbarka) ze świątynią na szczycie.


Do Warszawy wróciłyśmy szczęśliwie, pełne żywych obrazów, ciekawych miejsc, niezwykłej atmosfery. Ja przyjechałam z optymistycznym poczuciem, że jak komuś zależy, to można! I właśnie z takimi ludźmi warto się zetknąć i spotkać z ich dziełem J Pasja, pomysł na życie, energia i pozytyw w sercu. Oby to uczucie przetrzymało szaro-burą rzeczywistość warszawską.



Dzięki dziewczyny: Joanno, Małgorzato, Aniu i Izo!